piątek, 30 października 2015

Vint-i-u

        Dzień był w miarę słoneczny i ciepły, więc krótki rękawek w zupełności wystarczał. Szybko wciągnęłam na siebie jeansy, klubową koszulkę z numerem jedenastym – od kiedy byliśmy z Juninho parą, nie było w ogóle mowy o innej. Zrobiłam delikatny makijaż, rozpuściłam włosy, standardowo założyłam mnóstwo materiałowych bransoletek na lewą rękę – nigdy się z nimi nie rozstawałam, ponieważ wierzyłam, że przynosiły mi szczęście. Złapałam komórkę, przepustkę i klucze, z którymi udałam się do garażu podziemnego. Odpaliłam silnik i ruszyłam w kierunku domu przyjaciół. Szybko zapakowałyśmy z blondynką dzieci do środka i mogłyśmy w końcu pojechać na Les Corts. Nie zajęło nam to dużo czasu. Na dodatek żaden pismak nie wiedział, jakim jeździłam autem, czyli miałyśmy jako taki spokój – chociaż na chwilę przed wejściem na stadion.
– To ja wezmę Sashę, a ty się zajmiesz Milanem? – zapytała z wielkim uśmiechem – Nika, wiesz, że nie musisz mi pomagać w opiece nad…
– Daj spokój. – przerwałam jej – Robię to, bo chcę. I kocham te maluchy. – wysiadłam z auta i otworzyłam tylne drzwi – To co, młody? Dzisiejszy mecz spędzasz na kolanach cioci Niki?
– Taaaaak! – cieszył się.
– No to chodźmy – złapałam chłopczyka za rączkę i weszliśmy całą czwórką do środka.
        Było jeszcze wcześnie. W sumie była to taka najmniej lubiana pora naszych chłopaków na rozgrywanie meczu. Godzina szesnasta to był czas sjesty, a nie wysiłku. Ale cóż poradzić? Pan każe, sługa musi. A w tym przypadku panem było LFP. Mniejsza z tym. Teraz liczyło się tylko to, że w przeciągu najbliższych minut miało się rozpocząć spotkanie z Valencią.
        Po obowiązkowych zdjęciach Gera z synkami, usiadłyśmy na trybunach. Kolumbijka tuliła do siebie maleńkiego Sashkę, a ja otoczyłam czule ramionami jego starszego brata. Sędzia González González zagwizdał, dziecko na moich kolanach zaklaskało, a już chwilę później aż podskoczyliśmy, wytrzeszczając oczy. Już w pierwszej minucie za sprawą Luisa Blaugrana uzyskała prowadzenie! Pierwsza połowa pełna była emocji, ale wynik już się nie zmienił. W czasie przerwy Mebarak udała się do łazienki, a ja i Milan zostaliśmy na miejscach. Maluch najpierw mocno się we mnie wtulił, więc pocałowałam go w czubek główki, a potem zaczął się bawić moimi bransoletkami. Bardzo go zaciekawiły. Bawił się tak, aż poczułam palec na skórze nadgarstka. Brunet z zaciekawieniem przyglądał się czarnym literkom i jeździł po nich rączką.
– Ciociu, a co ty tu masz? – spojrzał na mnie tymi ślicznymi, wielkimi oczętami.
– To jest tatuaż, kochanie. – uśmiechnęłam się – Wujek Ney, Lio, Luis, Dani też mają takie malunki.
– No, ale co tu jest napisane? To nie jest po hiszpańsku.
– Nie. To jest taki inny sposób zapisywania liczb, wiesz? Na przykład trójkę można zapisać tak, jak masz to z tyłu na koszulce, ale można też zapisać to po prostu jako trzy duże literki „i”.
– „I”? Jak Isabel?
– Tak, Milo, i jak Isabel.
– Ale ty masz tutaj dużo tego. To co to za liczba i dlaczego masz to na nadgarstku? To już przecież na zawsze zostaje. Tak przynajmniej mówił wujek Dani…
– Wujek Dani ma rację. A ja mam tutaj zapisaną liczbę tysiąc osiemset dziewięćdziesiąt dziewięć. To jest rok powstania czegoś bardzo dla mnie ważnego. – a po chwili namysłu dodałam – I dla twojego taty też.
– Czyli? – dopytywał.
– Milo, zrobimy tak. Po meczu pojedziemy do was do domku, umyjesz się, a ja położę cię spać i na dobranoc opowiem ci pewną historię, dobrze?
– I wtedy się dowiem?
– Tak, kochanie, wtedy się dowiesz. – dałam mu buziaka – A teraz oglądaj tatusia i wujków.

***

        Położyłam się na skraju łóżka małego Piqué, a ten jak na zawołanie się we mnie wtulił. Objęłam go ramieniem i delikatnie gładziłam po bujnej czuprynie.
– Wiesz, Milanku. Kiedyś w Hiszpanii nie działo się najlepiej. Źli panowie kłócili się ze sobą, zabierali ziemie. Ale to nie to jest głównym tematem naszej bajki. Chodzi o to, że był sobie kiedyś taki jeden pan. Mówili na niego Hans Gamper. No i ten Hans mieszkał w Katalonii, chociaż pochodził ze Szwajcarii. Hans lubił piłkę nożną. W ogóle były to czasy, kiedy piłką fascynowało się trochę osób, ale nie aż tak dużo jak dziś.
– Jak to?
– Dawno temu nie wszyscy znali piłkę nożną. A jeszcze mniej osób znało zasady czy miało okazję do gry. Ale w pewnym momencie i tutaj dotarła piłka z Anglii. No i tak to się wszystko potoczyło u tego Hansa, że chciał założyć klub sportowy, wiesz? Pewnego dnia zamieścił w gazecie ogłoszenie, by chętni się do niego zgłaszali. I w ten właśnie sposób dwudziestego dziewiątego listopada tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku Hans Gamper założył Foot–ball Club Barcelona. Na kolory zostały wybrane bordo i granat. Historia klubu była nieco burzliwa, zawiła, ale i fascynująca. Po pewnym czasie FCB to nie była tylko piłka nożna, ale też i sekcja hokeja.
– Do tej pory mamy taką sekcję.
– Brawo. – zaśmiałam się – A jakie jeszcze mamy?
– Mamy koszykówkę, piłkę ręczną i fu…fut… – trudził się.
– Futsal – pomogłam.
– No i co było dalej, ciociu?
– Co było dalej? Cóż, sekcja piłki nożnej nie zawsze miała gdzie grać, często zmieniali stadiony, ale ostatecznie w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym siódmym roku powstała świątynia footballu – westchnęłam.
– Camp Nou.
– Dokładnie. Potem mijały lata. Były wzloty i upadki. Lepsi i gorsi trenerzy. Lepsi i gorsi piłkarze. Lepszy i gorszy zarząd. Ale FC Barcelona to coś więcej niż klub. To jedna wielka rodzina, która się wspiera i kieruje w życiu pięcioma najważniejszymi wartościami. Wartościami, które powinieneś znać, Milanku. One od pokoleń są w twojej rodzinie, ale nie tylko.
– A co to za wartości? – wypytywał.
– Wysiłek – bo nie ma nic za darmo. Ambicja – bo trzeba sobie stawiać jakieś wysokie cele i do nich dążyć, starać się. Szacunek – bo należy się każdemu człowiekowi, przeciwnikowi, przyjacielowi, wrogowi. Pokora – bo trzeba pamiętać, że nikt nie jest najlepszy we wszystkim i nawet najlepszym czasem mogą się zdarzyć pewne wpadki.
– Czyli nie można się wywyższać?
– Dokładnie tak – przytaknęłam.
– A ta piąta?
– A ta piąta to praca zespołowa – bo razem łatwiej osiągnąć cel.
– A jak było to dalej z tym klubem?
– A potem w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym dziewiątym roku powstało w Barcelonie takie magiczne miejsce. Takie miejsce, w którym chciał się znaleźć prawie każdy lubiący piłkę nożną chłopiec na świecie. Powstała La Masía. Ta szkoła dała piłce nożnej mnóstwo radości. Dała jej najlepszych piłkarzy. To właśnie w La Masíi uczył się wujek Lio, Cesc, Pedro, Busi, Ini, Puyol, Xavi czy chociażby pan Pep Guardiola. No i oczywiście twój tata. Oni się tam uczą, grają w piłkę, spędzają razem czas i przechodzą przez kolejne etapy szkolenia. Oprócz pierwszej drużyny jest jeszcze piętnaście innych poziomów. One są jak takie schodki, które trzeba przejść w odpowiednim wieku. Kto wie, może ty kiedyś też będziesz się uczył w tej legendarnej szkole? – cmoknęłam go w nosek – A teraz śpij, myszko. Kolorowych snów – opatuliłam go kołdrą i już wychodziłam, ale chłopiec się odezwał.
– Ciociu, a ile trzeba mieć lat, żeby pójść do La Masíi?
– Siedem, ale czemu pytasz?
– Bo ja też chcę być taki jak tata i jak wujek Lio. Też będę kiedyś grał w FC Barcelonie.
        Uśmiechnęłam się szeroko, zgasiłam światło i po cichu zeszłam na dół. W salonie na kanapie siedział Gerard razem z Shakirą oraz Neymarem. Usiadłam między moim chłopakiem a przyjacielem.
– A ty co się tak szczerzysz? – spojrzał na mnie spod przymrużonych powiek Brazylijczyk.
– Cóż. Opowiadałam Milanowi historię na dobranoc. Chciał się dowiedzieć czegoś o moim tatuażu. Opowiedziałam mu o klubie. I o wartościach. I wspomniałam też o La Masíi.
– No i? – nie rozumiał mojego wywodu.
– No i na koniec Milo zapytał się mnie, ile trzeba mieć lat, żeby zacząć się uczyć w Masíi. Powiedział, że chce być taki jak jego tatuś i wujkowie. – spojrzałam na Geriego i uśmiechnęłam się najszerzej jak potrafiłam – Milan mi przed chwilą powiedział, że chciałby kiedyś grać w Blaugranie.
        Na reakcję Katalończyka nie musiałam długo czekać. Uściskał mnie mocno, przytulił mojego chłopaka, a potem w niedźwiedzim uścisku zakleszczył wybrankę swojego serca. Pocałował ją. Sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał zacząć skakać ze szczęścia albo co najmniej odtańczyć jakiś taniec szczęścia czy też zwycięstwa. Nie pomyliłam się, albowiem po chwili człekokształtna małpa zwana także potocznie Gerardem Piqué zaczęła szaleć po domu z radości. To niewiarygodne, jak wiele znaczyło dla piłkarza to, że jego syn także chciał zawodowo grać w piłkę. A na dodatek w ukochanym klubie ojca.




6 komentarzy:

  1. Jejkuu jaki cudowny rozdział, kiedy Berenika opowiadała Milowi o klubie to aż się łezka w oku zakręciła i jeszcze ten moment kiedy powiedział, że też będzie chciał grać jak Leo i jego tata. No cóż widać Gerard będzie kiedyś dumny z syna tak jak wszyscy kibice Blaugrany teraz z niego i innych piłkarz Barcy. Nie mam już chyba nic do dodania i nie pozostaje mi nic innego jak czekać na następny rozdział ^^ :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Pomysł z opowiedzeniem bajki (i to jakiej!) Milowi był naprawdę świetny! Naprawdę niezwykle mi się to czytało i powiem Ci, że wzruszyłam się i przede wszystkim wyobraziłam sobie jak taki mały Milanek słucha opowieści i na koniec stwierdza, że chce być taki jak jego papi. <3
    Dziękuję Ci za tak miłe urozmaicenie wieczoru. <3
    Jesteś moim MISTRZEM!

    OdpowiedzUsuń
  3. kooooooooooooooooocham !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! cudo *.* szybko dodawaj nexta Kochana ;* pozdrawiam ;*

    OdpowiedzUsuń
  4. http://historia-o-niezwyklej-milosci.blogspot.com/2015/11/rozdzia-1.html?m=1 jest już pierwszy rozdział, zapraszam ;)

    OdpowiedzUsuń