Już od tygodnia byłam w Barcelonie,
złożyłam wszystkie dokumenty w dziekanacie i cieszyłam się ostatnim miesiącem
wakacji. Fàbregas wyjechał do Londynu, bo wyleczył kontuzję i mógł rozpocząć
sezon. A co do sezonu to Lio i Geri uparli się jak te osły i sprezentowali mi
karnet na mecze. Powiedzieli, że jeśli opuszczę choć jedno spotkanie na Camp
Nou, to osobiście wymierzą mi karę! Tacy kochani. Martwili się też o mój wygląd
podczas meczów i dlatego postanowili dać mi klubową koszulkę. Tylko do końca
tego nie obgadali i każdy wręczył mi taką ze swoim nazwiskiem. Przy okazji
pokłócili się o to, czyją będę nosić. Uspakajałam ich, mówiąc, że będę ubierać
je na zmianę. Dziś przypadała kolej koszulki z „3” – był pierwszy mecz La Liga.
Spotkanie przebiegało dosyć spokojnie –
jak dla mnie oczywiście, bo chłopcy biegali w te i wewte, a zawodnicy Elche
wyglądali, jakby dostali oczopląsu. Nasi piłkarze byli dosłownie wszędzie!!
Mimo to dopiero w czterdziestej drugiej minucie Messi otworzył wynik, a w
doliczonym już do pierwszej połowy czasie swoje trafienie dołożył Munir.
Spotkanie zakończyło się wynikiem 3:0 po golu cracka z sześćdziesiątej trzeciej
minuty.
Około
godziny 23:00 opuściłam stadion i zaczęłam iść w kierunku przystanku. Wyjęłam z
torebki telefon i napisałam do Shaki, żeby się nie przejmowała i spała
spokojnie, bo ja się zajmę małym na te kilka dni, kiedy ona będzie w studio
nagraniowym. Chciała jeszcze przed porodem nagrać materiał na płytę. Wkładając
komórkę do kieszeni, poczułam, że na kogoś wpadłam. Jakieś silne ręce
podtrzymywały mnie, żebym nie upadła. Podniosłam do góry oczy i zobaczyłam
przed sobą przystojnego bruneta.
-
Przepraszam, zagapiłam się – oblałam się rumieńcem.
- Nic się
nie stało. – uśmiechnął się – Ney.
- Nika –
uścisnęłam jego dłoń.
- No to,
Nika, może mi powiesz, co taka śliczna dziewczyna robi o tej porze na ulicy?
- A nie
widać? – zaśmiałam się pokazując na moją koszulkę – Wracam z meczu do domu.
- I jak ci
się podobał mecz? – dopytywał.
- Jak na
pierwszy w sezonie, to nie było tak znowu źle… - wybuchłam śmiechem – Nie, no,
spokojnie. Tylko żartuję. – uspokoiłam go – Świetnie się spisaliście.
- No, ja
myślę. – pokazał rządek śnieżnobiałych ząbków – A czyj numerek skrywasz tam na
plecach, co? – nie odpowiedziałam, tylko odwróciłam się do niego tyłem – Eh, a
miałem cichą nadzieję, że masz jedenastkę – udawał smutnego.
- Od razu
mówię, że to prezent.
- Prezent?
– był zdziwiony – Od chłopaka czy coś w tym stylu, tak?
- Raczej
coś w tym stylu. – pokiwałam głową – Przyjaciele postanowili, że zaopatrzą mnie
w klubową koszulkę, żebym jak człowiek wyglądała na meczach, ale do końca tego
nie przemyśleli i tak oto skończyłam z dwoma koszulkami w szafie – rozłożyłam
ręce w geście rezygnacji i westchnęłam.
- A druga
z czyim nazwiskiem? – nie tracił nadziei.
-
Ciemnowłosego Argentyńczyka.
- No to
musimy zadbać o to, żebyś miała trzecią koszulkę, ale tym razem z właściwym
numerem – mrugnął.
- Przykro
mi, ale oni by mnie zabili.
- E tam.
Obroniłbym cię. – objął mnie przyjaźnie ramieniem – Chodź, odwiozę cię do domu.
Nie będziesz wracać o tej porze komunikacją miejską. To może być…niebezpieczne.
- Daj
spokój. Poradzę sobie – odpowiedziałam pewnie.
- Mówiłem
już, że nie uznaję odmowy? – zaśmiał się, otwierając przede mną drzwi od auta.
A mnie w pamięci od razu ukazała się podobna scena z Salwadoru. Tylko, że nadal
nie miałam pewności, że wtedy uratował mnie Neymar…
***
W poniedziałek rano obudził mnie odgłos
sygnalizujący nową wiadomość. Przeciągnęłam się na łóżku jak jakaś rasowa
kotka, po czym odnalazłam smartphona na podłodze. Szybko odblokowałam ekran bez
spoglądania nań, zamrugałam kilka razy, żeby obraz stał się wyraźniejszy i kliknęłam
na kopertkę.
„Hej,
piękna. :) Mam nadzieję, że nie masz na dzisiaj żadnych planów, bo o 16:00
porywam Cię na kawę. Pamiętaj, że wiem, gdzie mieszkasz :p”
Zaśmiałam się sama do siebie. Od dnia meczu pisałam z
Brazylijczykiem. Dobrze nam się rozmawiało, jeśli można to tak nazwać. Potrafił
być naprawdę zabawny. Może nie aż tak jak Fabs z Gerim, ale doganiał Daniego.
Odpisałam mu szybko, że będę czekać i z uśmiechem na twarzy odbyłam poranną
toaletę. Była 8:30, więc szybko założyłam białą sukieneczkę w zabawne printy od
MOSCHINO,
białe
trampki, związałam włosy w potarganego koczka, zrobiłam delikatny make-up,
chwyciłam torebkę i wybiegłam z mieszkania. Szybko wsiadłam do mojego autka i
ruszyłam w świetnie znanym mi kierunku. Tak, Gerard i Shakira ostatnio uznali,
że nie mogę się cały czas tłuc po mieście taksówkami czy komunikacją miejską,
więc dostałam od nich w ramach urodzinowego prezentu czarne BMW M3. Mówili, że
to tak w razie czego, gdyby należało kogoś podwieźć i takie bzdety. Ale muszę
przyznać, że ten pojazd często ratował dupsko nie tylko mi, ale też niektórym
piłkarzom – ale o tym może innym razem…
Zaparkowałam na podjeździe i pewnie
weszłam do pięknej willi. Już od progu było słychać śmiechy. Znając życie
piłkarz usiłował nakarmić swojego synka. Moje przeczucie nie zawiodło, bo
przekraczając próg kuchni zauważyłam wysokiego Katalończyka, który na twarzy
miał nic innego jak kaszkę manną. Zaniosłam się śmiechem i podeszłam do
chłopaków.
- Oj,
Milo, coś ty najlepszego tatusiowi zrobił, co? – zaśmiałam się delikatnie,
biorąc malca na ręce i dając mu buziaka w policzek.
- No bo,
ciociu, ja mówiłem tacie, że chcę kaszkę z truskawkami, a nie samą – tłumaczył,
tuląc się do mnie.
- Ale skąd
ja ci dziecko wezmę truskawki? – jęczał piłkarz.
- Oj, co
wy byście beze mnie zrobili? – odstawiłam malucha na podłogę – Milanku, słońce,
przyniesiesz moją torebkę? Ciocia pomyślała i kupiła ci truskawki po drodze. A
ty, Gerciu, idź się lepiej umyj, bo spóźnisz się na trening.
- O,
cholera! – krzyknął – Masz rację.
Pokroiłam truskawki, dodałam do kaszki i
„nakarmiłam” małego Piqué. Malec zajadał, aż mu się uszy trzęsły. I pomyśleć,
że jego ojciec miał z tym taki problem… Kiedy kończyłam zmywać naczynia, na dół
zbiegł sam pan domu. Wymachiwał coś nerwowo rękami.
- Geri, a
czego ty tak tam zawzięcie szukasz po kątach, co?
- Kluczyki
gdzieś mi się zapodziały. – był zdenerwowany – Nie no. Teraz to już na pewno
nie zdążę.
- Chodź,
Milan. Odwieziemy tatę na trening, a potem pojedziemy na zakupy i do parku. Co
ty na to?
- Taaaak!
– entuzjazmował się małą wycieczką.
- Nika,
jesteś najlepsza – ucałował mnie w czoło Piqué.
- Wiem. –
westchnęłam – No już. Do auta! Raz, raz! – poganiałam ich.
Lekko naginając przepisy, szczęśliwie i
– co najważniejsze – na czas dowiozłam mojego „braciszka” pod Ciutat Esportiva.
Posłał mi przelotnego buziaka i biegiem popędził z torbą w kierunku szatni, jak
mniemam. Odwróciłam się do dziecka, szeroko uśmiechnęłam, zmierzwiłam mu włosy
i wyruszyliśmy w stronę centrum handlowego.
- Ciociu,
a pójdziemy się pobawić? – zapytał mój towarzysz, pokazując na tak zwany kącik
malucha.
- Hmm...
Zrobimy tak. Najpierw kupimy wszystko, co potrzebne, a potem pojedziemy do
parku. Co ty na to?
- A
zadzwonisz do cioci Anto, żeby przyjechała tam z Thiago?
- Już się
robi – złapałam malca mocniej za rękę i poszliśmy dalej.
Okazało się, że lista zakupów była
bardzo, ale to bardzo długa. Tak więc po dwóch godzinach w sklepie i
zapakowaniu tego wszystkiego do bagażnika, znaleźliśmy się w parku. Antonella
już siedziała na ławeczce i przyglądała się, bawiącemu się synkowi. Milo
najpierw ją uściskał, a następnie pobiegł do Messiego. Ja z kolei zajęłam
miejsce koło Argentynki i delikatnie odchyliłam głowę do tyłu.
- A ty co
taka zmarnowana? – spytała brunetka.
- Zakupy… -
westchnęłam – Gerard miał je wczoraj zrobić, ale zupełnie o tym zapomniał! I
tak o to ten zaszczyt tłuczenia się po supermarkecie z małym przypadł mnie.
Rozmawiałyśmy o wszystkim i o niczym.
Dosłownie. Nigdy nie brakowało nam tematów do rozmów. Dzień był gorący, więc
nie pozwoliłyśmy zbyt długo przebywać dzieciaczkom na słońcu. Nie byli zbytnio
uradowani, ale kiedy zaproponowałam, żebyśmy wszyscy razem pojechali do mnie i
zrobili wspólnie pizzę, uśmiechy momentalnie powróciły.
Chwilę przed czwartą wyprawiłam gości do
domu, więc ledwo zdążyłam przejrzeć się w lustrze i już musiałam zbiegać na
dół. Przed apartamentowcem dostrzegłam opartego o swojego białego Mustanga
GT500 Shelby Brazylijczyka. Uśmiechnął się na mój widok i przywitał cmoknięciem
w policzek. Przyjrzałam się dokładnie pojazdowi, co nie uszło uwadze Neymara.
- Coś nie
tak?
- Nie,
niby wszystko ok, ale jadąc tym, nie pozostaniemy niezauważeni – rzuciłam.
- A to my
się przed czymś ukrywamy? – zaśmiał się.
- Dobrze
wiesz, o co mi chodzi.
- Daj spokój.
Najwyżej w jakimś szmatławcu coś znowu nazmyślają. Nie pierwszy i nie ostatni
raz. – popatrzył mi w oczy – No chyba się nimi nie przejmujesz?
- Ja nie.
Już dawno się przyzwyczaiłam… - urwałam w porę, żeby się nie przyznać do
znajomości z piłkarzami. Jeszcze mu o tym nie powiedziałam – Ale moja kuzynka
dostałaby chyba zawału, czytając w gazecie, że jestem twoją nową „zdobyczą” –
wymawiając ostatnie słowo namalowałam w powietrzu cudzysłów.
- Nie
będzie tak źle. – uśmiechnął się pokrzepiająco – Wsiadaj.
Kierowaliśmy się w nieznanym mi kierunku. Chyba nigdy nie
byłam jeszcze w tej dzielnicy. Wysiadłszy z auta poczęłam się bacznie
przyglądać budynkom. Piękne kamienice wyglądały na zabytkowe, a przynajmniej
musiały być leciwe. Przyjazne dla oka fasady przyciągały ludzi. Znajdowało się
tu wiele lokali. Kilka sklepów, restauracji, lodziarni i kawiarni. Brazylijczyk
złapał mnie za dłoń i pociągnął w stronę jednej z nich. Kazał mi wybrać
miejsce, a sam poszedł zamówić dla nas napoje. Już po chwili zmierzał ku mnie z
filiżankami, które, no cóż, wyglądały bardzo apetycznie.Aromat
świeżo mielonych ziarenek brazylijskiego lub kolumbijskiego cudu unosił się w
powietrzu i wywoływał u mnie uśmiech na twarzy. Wzięłam łyk kawy. Musiałam
przyznać, że nigdy jeszcze nie piłam takiej dobrej. Nieśmiało popatrzyłam na
piłkarza, który bacznie mi się przyglądał.
-
Dziękuję, że mnie tu zabrałeś. Jeszcze nigdy tu nie byłam.
- Robią tu
najlepszą kawę mieście. Oczywiście w
mojej opinii – zaśmiał się.
-
Zdecydowanie najlepszą – przytaknęłam.
- Od dawna
mieszkasz w Barcelonie?
- Nie.
Przyjechałam w sumie niedawno. Jestem na trzecim roku i udało mi się dostać na
wymianę studencką.
- O, a co
studiujesz? – zainteresował się – I dlaczego akurat Katalonia? Z tego co się
orientuję, to w Madrycie są lepsze uczelnie.
- No niby
tak, ale tutaj mam przyjaciół. W sumie taką jakby rodzinę z wyboru, można
powiedzieć. Strasznie za nimi tęskniłam, będąc w Polsce. Oni zresztą też. –
westchnęłam – No i koniec końców zdecydowałam się na przyjazd tutaj. – upiłam
łyk gorącego napoju – A studiuję dziennikarstwo.
-
Dziennikarstwo? – zdziwił się – A masz jakąś specjalność czy coś takiego?
- Tak
dokładniej to zajmuję się sportem i tego też dotyczyć będzie moja praca
licencjacka. Powinno mi łatwo pójść, bo mój braciszek, że się tak wyrażę,
obiecał mi pomoc – zaśmiałam się.
- No
wiesz, - odchrząknął – ja jako piłkarz też się świetnie znam na sporcie –
poruszył zabawnie brwiami.
- Nie
wątpię. Jak będę miała problem, czy pytanie, to dam znać. – mrugnęłam do niego
– A jak ci się podoba to miasto? Przyzwyczaiłeś się już do otoczenia? I do
nowej drużyny?
- Wiesz,
pierwszy sezon zawsze bywa najtrudniejszy, ale jestem bardzo zadowolony. To
jest chyba moje miejsce.
Posiedzieliśmy jeszcze trochę w lokalu,
a kiedy zaczęło się ściemniać udaliśmy się na plażę. Brazylijczyk wybrał taki
specjalny kawałek, na którym nikt się nie kręcił. Było cicho, spokojnie, ale
też pięknie. Chłopak rozłożył na piasku swoją bluzę, żebyśmy się nie
wybrudzili. Słońce powoli zachodziło, lecz nadal było ciepło. Szum fal koił
moje zmysły. Przymknęłam oczy i lekko odchyliłam się do tyłu. Po chwili
poczułam na talii dotyk dłoni piłkarza. Robił to tak niepewnie. Spojrzałam na
niego, a on się tylko delikatnie uśmiechnął. Odwdzięczyłam mu się tym samym i
oparłam się o jego ramię. Trwaliśmy tak w ciszy, wpatrując się w przepiękny
krajobraz. Odruchowo zaczęłam się bawić licznymi materiałowymi bransoletkami na
lewej ręce. Zauważył to mój towarzysz i złapał mnie za nadgarstek, który
następnie do siebie przyciągnął.
- Masz
tatuaż? – uniósł brwi w geście zdziwienia.
- Tak. A
to źle? – zachichotałam.
- Nie,
skądże. – zapewnił mnie – A co on oznacza? – zapytał przeciągając opuszkami
palców po rzymskich cyfrach.
-
Powiedzmy, że to bardzo ważna dla mnie data. Powstanie czegoś, bez czego nie
byłabym sobą – odrzekłam tajemniczo.
- Nie
powiesz mi nic więcej? – pokręciłam przecząco głową, a chłopak westchnął.
- Nie
obraź się, ale tylko kilku moich przyjaciół wie, co oznacza ten tatuaż. Może
kiedyś ci powiem. – szturchnęłam go przyjaźnie. Ciekawość wygrała i zapytałam w
końcu – Wiesz, mam takie dziwne pytanie…
- Tak? –
spojrzał na moją minę i się zaśmiał – Spokojnie, nie gryzę. I nikomu nic nie
powiem w razie czego.
- Jak
byłam w lipcu w Salwadorze… - jego mięśnie się napięły. Czyli to był jednak on!
– To byłeś ty, prawda? – wpatrywałam się w niego uważnie – To ty mnie wtedy
uratowałeś.
- Nie. To
ja cię wtedy odwiozłem do hotelu. Nie znałaś drogi, pamiętasz? – uśmiechnął się
lekko.
- Ney… -
zaczęłam, ale mi przerwał.
- Ciii…
Nie mówmy już nigdy o tamtej nocy, dobrze? Mówiłem ci przecież, że nie chcę,
żebyś mnie kojarzyła z tamtą sytuacją. – skrzywił się – Ale w jednym miałem
rację.
- Tak?
-
Spotkaliśmy się – na jego usta wpłynął zawadiacki uśmieszek.
***
Popołudnie nie należało do najcieplejszych, ale dla
przyzwyczajonej do zimnej aury Polki nie był to problem. Jak dla mnie
wystarczyła na tę chwilę szara bluza z napisem „I can… kill you with my brain”
oraz najzwyklejsze na świecie jeansy. Tak
odziana wyszłam przed kamienicę, gdzie już czekała na mnie moja randka… Ups,
czy ja to właśnie powiedziałam? Nie, chodziło mi o mojego towarzysza. Tak, po
prostu postanowiliśmy się z Neyem wybrać na spacer. Ot, wielkie mi co.
- Hej,
ślicznotko – przywitał mnie soczystym buziakiem w policzek.
- Hej,
piłkarzyku. To dokąd mnie zabierasz?
- Wiesz,
że ciekawość to pierwszy stopień do piekła? – zachichotał.
- Piekło
mi niestraszne, bo dzięki moim kochanym przyjaciołom już od pewnego czasu mam
zapewnione zbawienie. Zobaczysz, że mnie jeszcze kiedyś świętą ogłoszą.
- Kto by
pomyślał, że taki z ciebie aniołek – pokręcił głową z niedowierzaniem.
- No
widzisz. Nie wiesz jeszcze o mnie wszystkiego.
- Istna
chodząca tajemnica. Z mnóstwem materiałowych bransoletek na nadgarstku –
uśmiechnął się uroczo.
- A żebyś
wiedział.
Udaliśmy się w kierunku niezbyt mi
znanym. No dobrze, orientowałam się w terenie, ale jeszcze nigdy nie dotarłam
na Tibidabo. Zaszliśmy tam do małego lokaliku, gdzie skusiliśmy się na churros
z klasyczną czekoladą. To zawsze na mnie działało i endorfiny od razu się
uwolniły, a my nie przestawaliśmy się śmiać. Brazylijczyk opowiadał mi
przeróżne kawały, a ja opowiadałam mu anegdoty związane z moimi przyjaciółmi –
oczywiście nie zdradziłam mu, kim oni byli.
Kiedy poczęło się ściemniać, wyszliśmy
na dwór. Júnior złapał mnie za rękę i zaprowadził pod Sagrat Cor. Budowla była
naprawdę zachwycająca. Przyglądaliśmy się jej przez chwilę, a potem
przenieśliśmy wzrok na otaczający ją krajobraz. Chłopak stanął za mną i czule
mnie objął.
- Często
tu przychodziłem podczas pierwszych miesięcy. Ten posąg Jezusa przypominał mi
Brazylię, dom… - rozmarzył się, po czym momentalnie mnie do siebie odwrócił.
Patrzyliśmy sobie prosto w oczy. Uniósł rękę i założył mi za ucho niesforny
kosmyk. Uśmiechnęłam się nieśmiało. Powoli zaczął się zbliżać, a ja nie byłam w
stanie się ruszyć. Lekko musnął moje wargi, by zaraz powtórzyć to z większą
intensywnością. W końcu nieznacznie się od niego odsunęłam i ponownie
spojrzałam na Barcelonę, leżącą u moich stóp. Zbyt wiele wrażeń jak na jeden
dzień…
***
Wow, chyba najdłuższy rozdział na tym blogu!
No, pożyjemy, zobaczymy. ;)
A na chwilę obecną mogę Was zaprosić na nowe opowiadanie: